Etykiety

piątek, 23 marca 2012

Ponoć przepiękne jezioro

Jezioro Atitlan jest ponoć przepiękne. Ponoć, bo choć byłem tam dwa dni, to jednak nie udało mi się go zobaczyć...

Zacznijmy jednak od tego, jak się do Atitlan, a dokładnie do miasteczka Panajachel nad brzegiem jeziora dostałem. Z Antiguy do Panajachel nie ma bezpośrednich, dalekobieżnych autobusów. Jednym z powodów może być fakt, że odległość pomiędzy miastami nie kwalifikuje się do "dalekobieżności". Można się tam dostać albo minibusem podstawionym przez lokalną agencję podróży, albo lokalnym autobusem, który w slangu backpackersów zwany jest chicken-busem (dla wszystkich, którzy czytali relacje Cejrowskiego lub Pawlikowskiej z ich podróżowania po Ameryce Łacińskiej nie powinno być wątpliwości, skąd nazwa chicken-bus). Minibus kosztował około 80 quetzali (gwatemalska waluta, nazwana tak na cześć ptaka będącego symbolem piękna i czczonego przez Majów), czyli nieco ponad 10 dolarów, lokalny autobus miał kosztować 25. Staram się podróżować oszczędnie, więc wybór był oczywisty.

Chicken-busy to stare, amerykańskie autobusy szkolne, które zapewne po odsłużeniu swojego w USA zostały wysłane do Ameryki Środkowej i służą tutaj za podstawowy środek komunikacji międzymiastowej. To tymi pojazdami przemieszczają się tubylcy i z nimi wiążą się legendy, jakoby przewozili nimi wszystko co tylko się da, ze zwierzętami hodowlanymi włącznie (stąd nazwa). Zwierząt nie doświadczyłem, ale reszta legendy to prawda. A reszta legendy mówi o tym, że autobusy są pakowane do granic możliwości (na normalne krzesło na które powinna się zmieścić dwójka amerykańskich dzieci wchodzą po trzy dorosłe osoby - no ok, można by długo dyskutować na temat rozmiarów amerykańskich dzieci i latynoskich dorosłych), ruchem zarządza dodatkowy, obok kierowcy pracownik, który jakimś cudem panuje nad tym kto dokąd jedzie, kto już zapłacił a kto jeszcze nie a uszy pieści dźwięk rozkręconego na cały regulator lokalnego radia na przemian z wrzaskiem najwyraźniej niezadowolonych z podróży dzieci.

Autobusy nie mają rozkładu jazdy - ruszają jak tylko się zapełnią i zabierają po drodze kolejnych chętnych (fakt, że wyruszyły pełne nie stanowi tutaj żadnej przeszkody). Wsiadając warto zapytać ludzi ile płacą za bilet, bo oczywiście bez tej wiedzy można zapłacić znacznie wyższą stawkę niż płacą tubylcy (z tą wiedzą zresztą również - ja za jeden odcinek zapłaciłem 20 quetzali, choć inni płacili 15 a jedna staruszka nawet nakrzyczała na sprzedawcę, że przecież ona zapłaciła 15, to dlaczego ja mam płacić 20 - sprzedawca okazał się nieugięty). Pierwszy autobus miał mnie zawieść do Chimaltenango, skąd miałem złapać bezpośredni do Panajachel. Wysiadłem w Chimal, czekam na kolejny autobus. Podjechał autobus, naganiacz poinformował mnie, że jedzie bezpośrednio do Pana i wrzucił mój plecak na dach. Przy kupnie biletów okazało się, że nie jedzie bezpośrednio, bo nie ma bezpośrednich autobusów do Pana. Trzeba się będzie przesiąść. Wysiadam we wskazanej miejscowości (nawet nie wiem, jak się nazywała). Podjeżdża autobus. Jedzie bezpośrednio do Pana. Płacę za bilet i okazuje się, że nie jedzie bezpośrednio do Pana, bo... nie ma bezpośrednich do Pana. Trzeba się będzie znowu przesiąść. Jakoś mnie to już nie dziwi, jak trzeba, to trzeba.

Czwarty autobus okazał się na szczęście ostatnim i dojechał bezpośrednio do Panajachel, miasta położonego nad przepięknym (ponoć) jeziorem Atitlan. Jezioro jest tak piękne, że bardzo wiele osób zachwyconych jego widokiem postanawia zostać tutaj na stałe. Faktycznie jest tu bardzo dużo obcokrajowców, którzy tu zamieszkali i żywią spokojny żywot. Są to głównie Amerykanie po 50tce, wielu z nich żyjących jeszcze mentalnie w latach 60tych, do dzisiaj pozostali dziećmi kwiatami. Mam teorię na temat tego zjawiska. Myślę, że jezioro stało się sławne z tego, że osiedlają się nad nim obcokrajowcy. Pierwszych pewnie przyciągnęło swoim pięknem, ale reszta przyjechała dlatego, że przecież to właśnie tutaj się ludzie osiedlają, z tego jezioro jest znane. No to gdzie się mają osiedlić? Moja teoria jest niepodparta zupełnie żadnymi obserwacjami, ale i tak myślę, że jest w niej sporo prawdy.

Przez całe dwa dni kiedy byłem nad jeziorem krajobraz był zaciągnięty chmurami, drugiego dnia padał też deszcz. Nie dane mi było zobaczyć tego wspaniałego krajobrazu, podziwiałem go tylko oczami wyobraźni. Może dobrze, bo bym jeszcze chciał zostać.



poniedziałek, 19 marca 2012

Antigua - kolonialna perła Gwatemali

O tym, że umiejętności sprzedażowe Antiguańskich kobiet biją na głowę nawet przedstawicieli handlowych Coca-Coli już wiecie. Pora podzielić się innymi obserwacjami z tego miasta.

Antigua, do 1776 roku stolica kraju, uchodzi za jedyne w swoim rodzaju miasto w Gwatemali. Położona w sąsiedztwie trzech wulkanów do dzisiaj zachowała swój kolonialny styl. Tym właśnie różni się od wszystkich innych miejsc w kraju - jest ładna, zadbana, kolonialna, kameralna. Dopiero po odwiedzeniu kolejnych kilku miasteczek Gwatemali będę w stanie stwierdzić, że pogłoski o byciu jedynym w swoim rodzaju są przesadzone, co nie zmienia faktu, że miasteczko jest faktycznie przyjemne.

Brukowane ulice, kamienna zabudowa z dominującym kolorem białym, spora liczba placyków i kościołów tworzą atmosferę tego miejsca. Ludzie przyjeżdżają tutaj z trzech powodów - zobaczyć najbardziej kolonialne miasto Ameryki Środkowej, wspiąć się na wulkan albo pouczyć się hiszpańskiego. Miasto znane jest bowiem z tego, że organizuje kursy językowe, które trwają nawet kilka tygodni.

Antigua jest faktycznie przyjemnym miejscem, ale wiele tu do roboty nie ma. Można schodzić miasto wzdłuż i wszerz, usiąść sobie w restauracji na lunch (choć jak na tego typu miasteczko zaskakująco trudno mi było znaleźć jakąś fajną knajpkę - było ich tam w sumie sporo, ale były jakoś poukrywane w zakamarkach kolonialnych zabudowań), znowu pospacerować, usiąść na kawę i tak w kółko. Lubię takie miejsca, ich swobodny klimat, powolne tempo, kameralne rozmiary.






Drugiego dnia pobytu w Antigua postanowiłem wybrać się na pieszą wycieczkę na wulkan Pacaya znajdujący się w pobliżu miasta. Wykupiłem wycieczkę w lokalnym biurze podróży (obejmowała transport i przewodnika) i ruszyłem o godzinie 6 rano w drogę. Po półtorej godziny byłem już u stóp wulkanu gotowy do wspinaczki. Ok, z tą gotowością do przesadzam. Wspinacz ze mnie raczej średni, więc od początku miałem wątpliwości, czy ta wycieczka to dobry pomysł. Potrafię chodzić długie dystanse, ale preferuję teren płaski, droga pod górę stanowi dla mnie pewien problem.

No ale nic, jak już zapłaciłem, to idę. Grupa składająca się z 10 osób pod wodzą przewodnika Jose ruszyła powoli pod górę. Dla doświadczonych piechurów droga pewnie nie byłaby bardzo męcząca, ale dla mnie 3,5 km w górę i potem drugie tyle w dół stanowiło pewne wyzwanie. Po półtorej godzinie wspinaczki (być może wyobrażacie sobie wspinaczkę po prawie pionowej ścianie - tak ostro nie było, ale droga konsekwetnie prowadziła ku górze) udało nam się dostać do celu. Milczeniem pominę fakt, że na jakieś 200 metrów przed końcem byłem tak wycieńczony, że myślałem, że zejdę (i to w tym metaforycznym, a nie dosłownym sensie), bo przecież po kilkuminutowej przerwie ruszyłem dalej i dotarłem do celu. Gwoli sprawiedliwości muszę dodać, że wycieczki nie prowadzą piechurów na sam szczyt wulkanu a tylko do pewnego poziomu, co nie zmienia faktu, że przeszliśmy w ponad półtorej godziny 3,5 kilometra pod górę z różnicą poziomów 500 metrów. Jak dla mnie był to niezły wyczyn.

Jeszcze tego popołudnia planowałem wsiąść w autobus i ruszyć w kierunku jeziora Atitlan, ale właśnie po południu zacząłem naprawdę odczuwać trudy tego dnia i zmęczenie wywołane wspinaczką. Postanowiłem zostać jeszcze jedną noc w Antigua. Moje ciało tej decyzji nie żałowało.

sobota, 17 marca 2012

Upór kluczem do sukcesu w biznesie

Antigua, niewielkie, kolonialne i bardzo urokliwe miasteczko w Gwatemali. Jest wieczór. Spaceruję sobie bez większego celu ulicami miasta i mijam kobietę ubraną w tradycyjny, lokalny sposób i obwieszoną wyrobami swojego (prawdopodobnie) rękodzieła.
- Senior, może kupisz naszyjnik? - zagaduje kobieta wyciągając lewą rękę obwieszoną od nadgarstka po bark wszelakimi dobrami.
- No, gracias - odpowiadam z uśmiechem
- A może kupisz wisiorek? - kontynuuje kobieta
- Nie, dziękuję, nie potrzebuję - odpowiadam dalej grzecznie
- A może kupisz różaniec? - kobieta nie oddaje pola
- Nie, dziękuję, nie potrzebuję niczego - dalej grzecznie, ale już wyraźnie akcentując, że faktycznie, nie zamierzam od niej kupić niczego, ponieważ niczego nie potrzebuję
- A może bransoletkę?
- Nie, dziękuję
Następuje chwila zawahania, która może sugerować, że kobieta doszła do wniosku (słusznego), że nic od niej nie kupię. Nic bardziej mylnego, lokalna sprzedawczyni potrzebowała tej sekundy na to, żeby przerzucić się na prawą rękę, na której miała wyroby z wełny.
- Senior, może kupisz szal?
- ...
- A może koc?
- ...
- A może coś dla narzeczonej?
- ...
- A może coś dla żony?
- ...
- A może coś dla mamy?
- ...
- A może coś dla siostry?
- Tak! Dla siostry bardzo chętnie wezmę szal!
Ok, to ostatnie zdanie z moich ust nie padło (choćby z tego powodu, że nie mam siostry), ale wyraźnie cały upór sprzedawczyni zmierzał do tego, żebym właśnie takie zdanie bardzo chętnie wypowiedział. Nie potrzebowałem wisiorka, zawieszki, bransoletki, różańca, koca, kolczyków dla narzeczonej, żony, mamy, ale szal dla siostry to jest właśnie to, po co przyjechałem do Antigu'y w Gwatemali.

czwartek, 15 marca 2012

Copan - ruiny Majów

Głównym celem mojej podróży przed nurkowaniem na Utili jest Gwatemala, ale w Hondurasie chciałem odwiedzić jeszcze jedno miejsce - ruiny miasta Majów w Copan. Do Copan dotarłem wieczorem autobusem z Tegucigalpy. Znalazłem przyjemny hostel, wziąłem łóżko w dormitorium (taka wieloosobowa sala w której chętnie śpią backpackersi)i poszedłem poszukać czegoś do jedzenia. Zwiedzanie ruin zaplanowałem na następny dzień.

Ruiny Copan znajdują się około kilometra od samego miasteczka. Po krótkim spacerze dotarłem na miejsce i rozpocząłem zwiedzanie. Do tej pory miałem okazję zobaczyć kilka miast Majów w Meksyku na półwyspie Jukatan. Najsłynniejsze z nich, Chichen Itza, miasto, które zostało uznane za jeden z nowych 7 cudów świata potwornie mnie rozczarowało. Budowle ciekawe, ale tłumy ludzi odzierają doświadczenie z jakiegokolwiek mistycyzmu, a to właśnie mistycyzmu człowiek chce doświadczyć chodząc po ruinach miasta, w którym rozkwitała i gdzie upadła starożytna cywilizacja. Znacznie większe wrażenie zrobił na mnie Uxmal, gdzie turystów jest na lekarstwo, piramidy są większe, bardziej dostępne - wszędzie można wejść, wszystko obejrzeć.

W Copan panuje atmosfera idealna dla tego miejsca. Jest bardzo mało ludzi, dzięki czemu jest cicho, bardzo cicho. Jedyne dźwięki, jakie docierają do uszu to śpiew dosyć licznych ptaków, szum wiatru i poruszanych jego podmuchami drzew i głosy pojedynczych ludzi dochodzące gdzieś z oddali. Dookoła panuje zupełny spokój. Cisza, w połączeniu z dużą przestrzenią, na jakiej rozrzucone są budynki wręcz urzeka. Całość powoduje, że człowiek ma ochotę usiąść, nic nie mówiąc włączyć się w panującą ciszę i stać się jednym z tym miejscem. Przeżycie jest prawie mistyczne i to własnie tego oczekuję od ruin starożytnego miasta Majów.

O historii Majów wiem jeszcze niewiele. Na mojej trasie jest jednak jeszcze jedno miasto Majów - Tikal w Gwatemali. Do czasu odwiedzenia tego miejsca postaram się dowiedzieć więcej i wtedy się z Wami tą wiedzą podzielę. Na dzisiaj wiem, że Majowie grali w piłkę. Nie była to jednak żadna obecnie uprawiana forma gry. Piłka była gumowa i ważyła około 3.5 kilograma. Zawodnicy utrzymywali ją w powietrzu nie używając do tego rąk - podbijali ją barkami, kolanami, głową. Celem było przerzucenie piłki przez kamienną obręcz zawieszoną kilka metrów nad ziemią (coś jak w koszykówce, tylko płaszczyzna obręczy była w pionie a nie w poziomie). Gra, poza wymiarem sportowo-rozrywkowym, miała także wymiar religijny - zdobywca zwycięskiego punktu był oddawany w ofierze bogom, zwykle poprzez wycięcie serca kamiennym nożem. Nie było więc szansy zdobyć tytułu gracza roku dwa lata z rzędu...

Wiem także, w jaki sposób upadła cywilizacja Majów w Copan. Można się spodziewać, że taka cywilizacja upadła w sposób spektakularny - albo poprzez hiszpańską konkwistę, jak Inkowie, albo przez zatopienie wyspy, jak Atlantydzi. W rzeczywistości upadek Majów w Copan był procesem naturalnym, długotrwałym i wywołanym przez nich samych. Powodem była niewłaściwa gospodarka dobrami naturalnymi. Nadmierna wycinka drzew doprowadziła do podgrzania klimatu. Wyższe temperatury wysuszały plony i powodowały głód. Głód zaś na przestrzeni 200 lat doprowadził do upadku tej wielkiej cywilizacji.

Stykając się z pomnikiem historii Majów myślałem o dwóch rzeczach. Pierwszą była kwestia upadków cywilizacji. Do tej pory wszystkie wielkie, historyczne cywilizacje upadły - Majowie, Aztekowie, Iknowie, starożytni Rzymianie i Grecy, Babilończycy. Dominacja każdej z cywilizacji z jakichś powodów się skończyła. Dzisiaj na świecie dominuje tzw. cywilizacja zachodu. Szczęśliwie i my do tej cywilizacji należymy (choć stoimy na jej progu) i możemy się cieszyć skutkami jej wielkości, ale musimy wiedzieć o tym, że i nasza cywilizacja kiedyś upadnie. Pewnie nie będzie do za 10 czy 20 lat, jak wieszczą niektórzy eksperci, ale bardziej za lat kilkaset. Nieuchronnie nas to jednak czeka, bo czym się różnimy od poprzednich dominujących cywilizacji? Historia jest nieuchronna - upadli Majowie, upadli Rzymianie, upadnie i nasza cywilizacja zachodu.

Drugą rzeczą, która chodziła mi dzisiaj po głowie, kiedy zwiedzałem ruiny była kwestia codziennego życia Majów, w szczególności ich królów. Myśląc i ucząc się o historii, szczególnie tak mistycznej jak historia starożytnych cywilizacji często postrzegamy ją jak coś wirtualnego, jak wymysł ludzkiej wyobraźni, może jakąś formę powieści, którą z ciekawością czytamy. Ci ludzie jednak naprawdę żyli. Ciekaw jestem, jak wyglądało ich codzienne życie. Co myślał sobie taki król? Co lubił? Czy coś go smuciło? Czy coś go denerwowało? Co robił jak się obudził? Co jadł na śniadanie? Byłoby to bardzo interesujące, gdyby można go było poznać nie ze strony postaci uwiecznionej w rzeźbach i posągach, ale jako człowieka, takiego jak my (a może zupełnie innego).

środa, 14 marca 2012

Tegucigalpa

Pierwsze dwa dni mojej nowej podróży spędziłem w Tegucigalpie, stolicy Hondurasu. Wylądowałem po 24 godzinach czterech kolejnych lotów. Na lotnisku czekała na mnie Karla, moja przyjaciółka, którą poznałem w zeszłym roku w Peru. Przez kolejne dwa dni była moją przewodniczką po stolicy Hondurasu.

Tegucigalpa nie jest miastem szczególnie turystycznym. Samo centrum właściwie nie ma wiele do zaoferowania odwiedzającym. Znacznie przyjemniejsze są dzielnice a właściwie małe miasteczka leżące na obrzeżach stolicy - Santa Lucia i Valle de Angeles. Zestawienie centrum z tymi miasteczkami jest chyba dobrym obrazem całej Ameryki Łacińskiej, gdzie sąsiadują ze sobą miejsca spokojne, sielankowe, które powodują, że turyści marzą o tym, żeby w takim miejscu mieszkać i prawdziwe latynoamerykańskie miasta, gdzie toczy się rzeczywiste życie mieszkańców kraju. Miasta są brudniejsze, znacznie bardziej chaotycznie, niezachwycające (delikatnie mówiąc) architekturą i bardziej niebezpieczne. Honduras przypomina mi póki co najbardziej Wenezuelę. Tegucigalpa jest podobna to Meridy i do Ciudad Bolivar. Krajobraz również przypomina wzgórza Wenezueli.

Zaczynam powoli czuć klimat podróżowania. Inny klimat, inni ludzie, inne dźwięki, mieszkanie w hostelach, poznawanie nowych ludzi. To wszystko przede mną i jestem tym cholernie podekscytowany.

poniedziałek, 12 marca 2012

Początek... po raz drugi

Niecałe siedem miesięcy temu wróciłem z mojej podróży dookoła świata. Zacząłem pracę, planowałem rozkręcać własną działalność jako konsultant freelancer. Wszystko szło dobrze, pierwszy projekt jaki przyjąłem szedł pełną parą. W grudniu jednak pojawiła się w mojej głowie myśl, która bardzo szybko przybrała na sile i stała się tak natarczywa, że musiałem coś z nią w końcu zrobić. Myśl była prosta: "znowu wyjechać".

Tym razem decyzja o wyjeździe nie przyszła jednak tak łatwo jak poprzednio. Przez wiele tygodni biłem się z myślami, zastanawiając się, czy to jest dobry pomysł. Rozważałem bardzo różne alternatywy i zawodowe i naukowe. Myśl o wyjeździe nie dawała mi jednak spokoju i choć wiele argumentów (i osób) mówiło mi, że to niekoniecznie jest najlepszy pomysł, to jednak nie potrafiłem jej ot tak odpuścić.

W trakcie rozważania za i przeciw w mojej głowie zaczął się układać plan. Chciałem tym razem skoncentrować się tylko na Ameryce Południowej. To tam czułem się najlepiej, odpowiadała mi kultura, klimat, język, sposób podróżowania. Rozważałem zwiedzenie Patagonii, której nie udało mi się zobaczyć poprzednim razem, reszty Boliwii, Kolumbii, Ekwadoru. Po kilku tygodniach moje plany zaczęły ewoluować w kierunku Ameryki Środkowej, właściwie nie wiem dokładnie dlaczego. Zaplanowałem, że zacznę podróż w Gwatemali i będę się poruszał na południe aż dojadę do Panamy i może dalej do Kolumbii. W końcu jednak mój plan się wykrystalizował (właściwie też bez żadnego większego powodu, po prostu kolejne plany pojawiały się w mojej głowie). Pozostał kierunek - Ameryka Środkowa - ale zmienił się cel wyjazdu. Postanowiłem zrobić kurs na instruktora nurkowania i znaleźć w tym rejonie świata pracę. Stąd wziął się także pomysł na tytuł tego bloga - większość moich opisów będzie dotyczyła tego, co się dzieje pod powierzchnią wody. Jak długo będę pracował? Zobaczymy, może kilka miesięcy, może dłużej.

Wyjechałem zatem z Polski, po 24 godzinach lotów wylądowałem w Hondurasie. Przez kolejne 2 tygodnie z małym haczkiem będę podróżował tutaj i po Gwatemali. Pod koniec marca dojadę na Utilę, wyspę na północnym wybrzeżu Hondurasu, gdzie przez cały czerwiec będę się szkolił. Chcę spróbować takiego stylu życia, który imponował mi od czasu, kiedy zacząłem nurkować. Czy będzie mi odpowiadał? Czas pokaże